{gallery}2011_2012/solina{/gallery}

Ewa Matysiak - "Solińskie impresje, czyli jak zostałam Mickiewiczakiem"

Koła pojazdu sunęły po asfalcie, przyprawiając pasażerów o zawroty głowy, rewelacje żołądkowe i liczne guzy, gdy nagle jakiś nieszczęśnik rąbnął głową o grubą szybę. Pojękiwania uczniów wypełniały autokar. Bite dziesięć godzin jazdy porządnie wymęczyło nastolatków, którzy liczyli na o wiele krótszą podróż. W takich chwilach, nawet ukochana książka czy muzyka z play listy nie potrafiła odprężyć podróżników. Parędziesiąt par oczu bacznie śledziło mijające leśne drzewa, gdy w jednej chwili cały krajobraz spowiła gęsta i tajemnicza mgła. Kilka osób wydało z siebie przeciągłe dźwięki uznania dla kierowcy, kiedy skręcał, a pasażerowie dostrzegali zaledwie metry różnicy między autokarem, a zboczem przepaści. Kiedy ostatecznie zahamował, rozległy się brawa, a tłum młodzieży wysypał się na zewnątrz, obwieszony licznymi bagażami.
Wojskowy Zespół Wypoczynkowy JAWOR w Solinie – głosił napis na tablicy ustawionej przy wjeździe do ośrodka. Kilka zbłąkanych uczennic, ciągnąc za sobą solidne walizki, udało się w stronę budynku. Wśród tych uczennic byłam również ja, uczennica X. Niespecjalnie wyróżniająca się, speszona, a dodatkowo, nie zaznajomiona z większością osób. Dźwigając ciężką torbę, kroczyłam w stronę bazy noclegowej o nazwie „Modrzew”. Mnóstwo osób stłoczyło się przed wejściem, skutecznie blokując drzwi. Mimo to, przez szyby można było dojrzeć samotny stolik z dwoma fotelami, które zapewne stały tutaj od połowy dwudziestego wieku. Poczułam się trochę, jakbym cofnęła się parędziesiąt lat wstecz i znalazła w skórze mojej nastoletniej mamy, dla której takie wystroje wnętrz były czymś oczywistym i normalnym. Uniosłam brwi w niemym zdumieniu i nim się rozejrzałam, byłam już zakwaterowana w pokoju, który podobnie jak hol, miał swój osobliwy klimat poprzedniego wieku. Parę chwil później, wśród mnóstwa stołów z nakryciami, czekała na nas kolacja. Cóż, nie spodziewałam się menu niczym w góralskiej karczmie, ale to, co zastałam na talerzu było marną parodią kolacji. Kilka kromek pieczywa, wydzielona ilość masła, dwa plastry szynki i plaster pomidora. Zachichotałam nerwowo pod nosem, a na myśl przyszły mi kartki na produkty rodem z PRL’u. Istna reglamentacja! Widząc miny innych uczniów, zapewne mieli podobne odczucia na temat skromnego posiłku. Nie czekając na pozostałych, ruszyłam na obchód ośrodka. Trzymając się głównej ścieżki, po jednej stronie zauważyłam wypożyczalnię rowerów wodnych i ogromne Jezioro Solińskie, zaś po drugiej, boisko otoczone bieszczadzkim lasem oraz osobny budynek z pubem, salą gimnastyczną oraz basenem. Słońce już dawno zaszło, więc prawie każdy dalszy zakamarek wydawał się dziwnie groźny, tajemniczy, jakby oczekiwał na zbłąkanych turystów, których wciągnie w ciemność.
- Raz kozie śmierć. – mruknęłam pod nosem i skierowałam się w stronę zakrętu, za którym nie paliła się już żadna latarnia.
Droga była stroma, a ciemność otaczająca mnie zewsząd nie dodawała pewności siebie. Zdecydowałam się przystanąć nad jeziorem, gdzie nie kręciła się żadna żywa dusza. Kucnęłam na brzegu i uniosłam głowę w stronę nocnego nieba. O ile mieszkanie w stolicy jest mobilne i łatwe pod wieloma względami, o tyle ma też swoje wady. Przykładowo, w mieście nie widać gwiazd. Wieżowce przysłaniają niebo, a uliczny hałas nie pozwala się skupić. To wyjaśnia dlaczego tamta chwila, kiedy siedziałam samotna na brzegu jeziora była takim magicznym zdarzeniem. Gdzieś słyszałam, że rozmowa na głos z samym sobą jest objawem schizofrenii, jednak w takich chwilach, mało mnie to obchodziło. Czasami, kiedy miałam problem, wolałam go wypowiedzieć na głos i starać się odpowiedzieć na niego jak najmniej stronniczo.
- Dlaczego poszłam do Mickiewicza?
Tradycja rodzinna, szansa na poznanie nowych ludzi, bo praktycznie nie znałam tam nikogo, bliskie usytuowanie szkoły, poziom nauczania, bo w końcu trzydzieste miejsce o czymś świadczy?
- A może… szczęśliwy traf? – rzuciłam z uśmiechem na ustach i wstając z piaszczystego brzegu, udałam się w stronę ośrodka.
Wiedząc, że jakiś zaniepokojony nauczyciel może obrzucić mnie pytaniami, gdzie byłam i co takiego tajemniczego robiłam, pospieszyłam się i wmieszałam w tłum innych pierwszoklasistów, którzy wyjątkowo długo jedli… imitacje kolacji.
Oczekiwałam nowego początku. Liczne zdarzenia z przeszłości spowodowały, że miałam po dziurki w nosie ludzi, którzy nie wiedzą czego chcą i jedynie mącą innym w głowach. Otwarta na wszelkie znajomości, takie jest moje motto na czas liceum. I ani na chwilę o nim nie zapomniałam wchodząc do zatłoczonego pokoju z uśmiechem na ustach. I od tamtej pory, nawet niedobre jedzenie i stare meble nie potrafiły mi zepsuć humoru. Integracja poszła świetnie, a ja przestałam być uczennicą X.

Rafał Rusowicz - "Solińskie impresje, czyli jak zostałem Mickiewiczakiem"

Zbiórka o 8 pod szkołą była,
każda uczennica się stawiła,
żadnego ucznia też nie brakowało,
więc całe 95 do autokarów się zapakowało.

Gdy Profesorowie też gotowi byli,
do bagażnika swoje rzeczy włożyli,
w końcu odjechać mogliśmy,
więc szybko w stronę Soliny wyruszyliśmy.

Wydawało się, że dopiero ruszyliśmy,
a już nad Solinę zawitaliśmy,
każdego mina zadowolona była,
gdy wspaniały ośrodek i zalew zobaczyła.

Gdy się w Modrzewiu rozgościliśmy,
rzeczy swoje wypakowaliśmy,
nastąpił na kolację oczekiwany czas,
na której stawili się uczniowie z wszystkich klas.

Apele także ciekawe mieliśmy,
na każdym z nich bardzo dobrze się bawiliśmy,
Mentorka Ala najlepsza była,
zawsze z pomocą chętnie przychodziła.

Pewnego dnia mocno się nabiegaliśmy,
lecz zmęczenia nie czuliśmy,
każdy z nas się dobrze bawił,
i na następnych zajęciach się stawił.

Choć nad Soliną minął czas,
wrócić musieli uczniowie wszystkich klas,
jednak z zapałem do szkoły wracamy,
i do ciężkiej nauki się zabieramy.